Metallica. Co tu się dużo rozwodzić: zespół znany pod każdą szerokością geograficzną nawet u osób nieszczególnie zainteresowanych muzyką metalową. Grupa o ogromnym wpływie na rozwój ciężkiego grania. Oczywiście nie grają jak dwadzieścia lat temu, bo i pomysłów już mniej i reumatyzm zaczyna doskwierać, więc i na żywo już nie tak energiczni. Po regresie twórczym zespołu w latach 90’tych wydają płytę, która ma ich przywrócić na szczyt. Czy się udało?
No pewnie, że się udało. Wysoka i stale rosnąca liczba sprzedanych egzemplarzy, zadowoleni fani, liczne pochwały, pozytywne recenzje. Ogólnie prawie same ochy i achy. Ja o „Death Magnetic” mam nieco chłodniejsze zdanie.
Nie spodziewałem się genialnej płyty, która już w trakcie pierwszego utworu urwie mi jaja niczym predator głowy, zgniecie, stłamsi, nie pozwoli spać. Nie spodziewałem się powrotu do stylu z początków grupy ani drugiego „Master of Puppets”. Nie oczekiwałem nawet, że mnie czymś Kirk, James i spółka zaskoczy, ale już co najmniej poprawną płytę chciałem usłyszeć. Jaja mam na swoim miejscu, zgnieciony nie jestem, wysypiam się doskonale, ale zawodu i tak nie czuję.
„Death Magnetic” stanowi miłe tło dla codziennych czynności: nie odrywa od roboty, nie przeszkadza w niczym, ale umila nieco te chwile. Jednak gdy skupić się na niej, to zaczyna najnormalniej w świecie nudzić. Starali się panowie umilić czas słuchaczowi maksymalnie, oj starali, ale przedobrzyli. To jest właściwie główny zarzut stawiany płycie: jej długość oraz zawiłość kompozycji. Większość kawałków nie stanowi dla mnie całości. Brzmi jakby Rick Rubin (producent albumu) kazał Metallice: „ej Kirk zagraj no to solo, to wiesz które, a teraz ty James wejdź z tym swoim riffem, zapętlcie to z pięć razy, później zagrajcie to co mieliście dać w tej innej piosence i James zagra jeszcze raz ten riff. Ty Lars napierniczaj tak dalej. Będzie fajnie”. No i jest fajnie, tylko niewiele z tego wynika. Gdyby płytę skrócić tak o 20 minut niewiele byśmy stracili, a słuchanie byłoby przyjemniejsze. Często miałem ochotę przełączyć kawałek, bo już zaczynałem powoli usypiać.
A tak? Cóż. Jest kawał dobrego riffowania („My Apocalypse”), szybkie, ale nie grane byle szybciej, melodyjne solówki („The Day That Never Comes”), bas miejscami też jest wystarczająco mięsisty („Cyanide”), tylko Urlich jak zwykle w ostatnim piętnastoleciu przynudza („Death Magnetic”), a wokal nie ma już ani młodzieńczego pazura, ani doświadczenia starego wygi, który swoje braki potrafi doskonale ukryć.
Wokal potęguje uczucie, że DM jest jakieś bezpłciowe. Nie uświadczyłem ani odrobiny szaleństwa, uwalnianych wraz z kolejnymi nutami uczuć czy agresji typowej dla thrashu (a miejscami thrashowo właśnie jest). Miało być tylko fajnie przecież. W końcu metal, jak wiemy z jednego poradnika, wystarczy grać kurewsko głośno, żeby było porządnie. 😉
Coś mi się zdaje, że nie będę często wracał do „Death Magnetic”. Może nie potrafię ogarnąć tej płyty, jej geniuszu, może jest dla mnie po prostu zbyt wielka by ją w pełni zrozumieć. Może… Ech… Nie ma sensu się oszukiwać i doszukiwać głębszego przesłania tam gdzie go nie ma. Metallica a.d. 2008 jest co najwyżej średnia i basta.
Ocena: 5+/10
- „That Was Just Your Life” – 7:08
- „The End of the Line” – 7:52
- „Broken, Beat & Scarred” – 6:25
- „The Day That Never Comes” – 7:56
- „All Nightmare Long” – 7:57
- „Cyanide” – 6:39
- „The Unforgiven III” – 7:46
- „The Judas Kiss” – 8:01
- „Suicide & Redemption” – 9:56
- „My Apocalypse” – 5:01
- “Washed by Blood” – 9:34
Całość: 74:41
Premiera: 10 wrzesień, 2008
Okiem Niszczuka:
Metalliki od zawsze słuchałem bez większych podniet, tak więc nawet tego albumu jakoś szczególnie nie oczekiwałem, ani niczego się po nim nie spodziewałem. Jak dla mnie płyta jest dobra – fajna riffownia, wokal moim zdaniem daje radę, ogólnie power jest. Zarzuty? Kompozycje, niekiedy wydłużone niemal na siłę („The Day That Never Comes”), niektóre trochę cukierkowe solówki, no i perka… Lars się nie wysila, czego zdają się nie zauważać fani Mety (jest mowa o najlepszych bębnach od czasów… od dawna). Nie ma się co oszukiwać: dał ciała 😉 Podsumowując: całkiem solidny powrót. Ocena 7/10.
Nie słuchałem całej płyty, jedynie parę kawałów na YT, ale generalnie zgadzam się z Mastą. Niby coś tam grają, niby coś tam jest, ale energii ze starych lat szukać tutaj ze świecą trzeba. Zwłaszcza jeżeli chodzi o wokal, James po prostu nie wyrabia już.
Poza tym sprawa z tym że w Guitar Hero cała płyta jest w lepszej jakości sprawia że pragnę się powiesić.
Szkoda, że przerobili End of The Line, bo był to najlepszy utwór.Na 1 miejscu stawiam pierwszy utwór.
Dla mnie płytka jest świetna. Chociaż pierwsze 2 utwory nie podchodzą za bardzo i Cyanide takie kiepskie, reszta prezentuje się świetnie. Jak dla mnie solidne 8/10.
Dobra płyta, choć nawet jakby nagrali Load vol.3 też bym się cieszył jak dziecko (wszystko byle nie St.Anger!). Płyta ogolnie podoba mi się bardzo. Chlopaki ciut przedobrzyli z długością trackow (St.Anger sie klania po raz kolejny), ale generalnie jest okej. Wokalnie moze jest slabiej, ale nie będe od Jamesa wymagał sprawności sprzed 20 lat. Generalnie jest energicznie, mocno i reasumując jest to jak najbardziej udany powrót.
No więc tak, niby riffy sa w porządku ale zaden nie wpada w ucho ( w przeciwieństwie do st. anger gdzie było parę naprawdę zacnych riffów ) wokalnie to dno, James nigdy niue brzmiał aż tak bez płciowo, pod tym względem najgorszy album w historii. Lars? zawsze był chujowy i monotonny tylko z paroma lepszymi momentami. Na tej płycie nie jest inaczej plumka to co zwykle i jest „fajnie” Solówki, największe dno jakie mogło być, kompletnie bez polotu i pomysłow, to juz taki slipknot na ostatniej płycie zrobił je dużo lepsze choc od solówek oni nigdy nie byli znani. Kirk do lamusa. Kompozycje? jak zwykle słabe i wydłużone, w tej materii się nic nie zmieniło.
Wrażenia ogólne? przede wszystkim z płyty wali straszna zachowawczość i granie pod fanów. Zero inwencji twórczej oraz dawnego pazura. Jestem na nie, juz wolę słaby ale jednak odważny st anger. niż takie pitu pitu w prawie w starym stylu. 3/10
„W końcu metal, jak wiemy z jednego poradnika, wystarczy grać kurewsko głośno, żeby było porządnie. ”
A propos głośności – była o tym albumie mowa w kontekście „loudness war”. Fani narzekali, że płyta ma nadmiernie skompresowaną dynamikę, przesterowania, ponoć w jakiejś grze komputerowej te same utwory zamieszczono w „lepszej wersji”. Faktycznie tak jest? Uważacie, że wojna głośności stanowi rzeczywisty problem, czy to tylko jakieś ględzenie audiofilów?
PS: Byłbym wdzięczny, gdyby jakieś wasze opinie o utworach z tej płyty znalazły się także w moim serwisie. Zapraszam 😉
Oczywiście że to faktyczny problem, na YT są liczne porównania wersji z CD i wersji z Guitar Hero, która brzmi o niebo lepiej.
akurat w przypadku DM różnica między wersją zwykłą, a tą z Guitar Hero jest wyraźna nawet dla nie-audiofilów.
generalnie porządna płyta ale nie bedę się nad nią spuszczał, posłuchać posłucham. ze 3 utwory mnie swego czasu wręcz irytowały ale przeszło i mogę powiedzieć, ze jakichs strasznie słabych kawałków na ‚death Magnetic’ nie ma.
7/10
dobra płyta, olać wszystkich niezadowolonych (najlepiej się osądza siadząc w domku przed sprzętem i rzuca sie gównem)
…dzisiejszy fan jest strasznie madraliński i wszechwiedzący, sami znawcy muzyki itd. itd. itp.
…sma jestm ciekaw co jest z tzw. „polotem” i „pomysłem” w dzisiejszych czasach ???
Czym jest ten owy „pomysł” zdaniem znawców, to jest pojecie względne.
Te marudzenia na temat tej płyty są juz nudne i bez sensu „bo stara metallica to czy tamto”.
Moim zdaniem meta się postarała. Od czarnej płyty metalice sie wciąż opluwa, cokolwiek by nie nagrała to „źle”, „złe” i do bani. Jakby nagywali ciagle takiesame tudziez podobne plyty do mastera czy …and justice, to by było pieprzenie, „ze sie nie rozwijają i klepia to samo”.
Dzisiejszy fan jest zniesmaczony i marudny jak gwiazdki hollywood hehehe,
Pozdrawiam wszystkich niezadowolonych znawców 🙂
A ja pozdrawiam bezkrytycznych fanów Metalliki 🙂
Nie ma co się oszukiwać, ale Metallica nie poraziła, i spodziewałem się czegoś lepszego. Bardzo szybko się nudzi i na początku wydaje się być grana zupełnie bez ładu i składu. Nie oszukujmy się, ale chyba wszyscy wiedzą, jak znacząco padł poziom zespołu ostatnimi latami. Przesłuchałem raz i nie wiem czy więcej wrócę do tej płytki. Bez problemu można znaleźć raczkujące zespoły trashowe, które dadzą lepszy popis.
Z całości podoba mi się głównie jeden kawałek a konkretnie „All Nightmare Long”.
Moja ocena: 5/10